books on my mind: listopada 2014

środa, 26 listopada 2014

Swietlłana Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"


Codziennie serwisy informacyjne zalewają nas wiadomościami o kolejnych katastrofach, wojnach, zabójstwach i innych tragediach. Coraz trudniej nam pochylić się nad losem ofiar. Tragedie oglądane z daleka nie mają twarzy ani imion. Losy poszczególnych osób zamieniono na suche liczby. Jasne, współczujemy, jednak nie zastanawiamy się, kim było pięć ofiar wypadku pod Poznaniem, czy czterdziestu zabitych w kolejnych nalotach gdzieś daleko od Polski. Nie wiemy jak się nazywali, kim byli. Nie wiemy czy byli samotni czy może mieli rodziny. Czy kochali i byli kochani? Czy ktoś po nich płakał? Czy ktoś myśli o nich każdego dnia? W zalewie tragicznych informacji wypracowaliśmy w sobie mechanizm obronny. Otoczyliśmy się kokonem. Gdyby nie on, nie znieślibyśmy tych wszystkich dramatów. Trudno byłoby żyć, trudno byłoby pozostać przy zdrowych zmysłach.
Katastrofa w Czarnobylu miała miejsce wiele lat temu. Bezpośrednich ofiar, jak na współczesne standardy, nie było aż tak wiele. Osobom z mojego pokolenia hasło "Czarnobyl" kojarzy się z paskudnym Płynem Lugola. Długo czekaliśmy aż przywiozą go do naszej szkoły. Dzieci bawiły się beztrosko, a dorośli szeptali coś zaniepokojeni. Jedyne, co do nas docierało, to słowa "za późno", powtarzane przez kolejnych rodziców. Czy faktycznie było za późno? Mówiąc o Czarnobylu trudno nie wspomnieć o fali chorób tarczycy, jaka przetacza się przez moje pokolenie. Może to przypadek, jednak coraz trudniej w to uwierzyć.
Reportaż Swietłany Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa" to lektura wstrząsająca. Autorka oddała głos ofiarom - mieszkańcom Zony - ludziom, których ich własny rząd poświęcił w imię politycznej propagandy. Wybuch miał miejsce 26 kwietnia 1986 roku. Wezwano do niego straż pożarną. Nie poinformowano jej o rzeczywistym problemie. Strażacy nie wiedzieli o toksycznym skażeniu. Nie mieli żadnego specjalistycznego zabezpieczenia. Oni przyjechali do pożaru. Ci, którzy nie zginęli na miejscu, w przeciągu miesiąca  zmarli na chorobę popromienną. Młodzi ludzie, którzy mieli żony, dzieci, plany na przyszłość. Umierali w ogromnym cierpieniu. A rodziny nie mogły nawet przy nich być. Jeden z lekarzy powiedział, do ciężarnej żony strażaka Wasilija Ignatenki "Niech pani pamięta, że ma przed sobą już nie męża, nie ukochanego, ale obiekt radioaktywny o wysokiej gęstości skażenia". Jak pojąć takie słowa? Co na nie odpowiedzieć? Ludmiła powtarzała tylko "Kocham go, kocham go..".
Ludziom na terenach skażony trudno było zrozumieć zagrożenie. Większość z nich pamiętało wojnę. Wiedzieli, co to śmierć, głód i strach. Lecz teraz wróg był niewidzialny. Na polach wszystko obrodziło wyjątkowo obficie. Kury znosiły jajka, zwierzęta chowały się pięknie. Ale przychodziło wojsko i niszczyło zbiory, wylewało mleko, tłukło jajka. Ludzie nie rozumieli sytuacji. Wielu z nich nie chciało opuszczać swoich domów. Mimo, że miejscowości położone przy samym reaktorze ewakuowano szybko, to jednak te położone ciut dalej funkcjonowały bez zmian. Zorganizowano w nich nawet pochody pierwszomajowe. Trzeba żyć normalnie, przecież nic się nie stało...
Wybuch w elektrowni atomowej w Czarnobylu skaził on tereny obecnej Rosji, Ukrainy i Białorusi. W wyniku przesiedleń domy wraz z całym dobytkiem straciło 350 tys. osób. Wszystko było skażone. Wojsko strzelało do zwierząt domowych. Władze chciały wszystko zakryć wielkim kurhanem, zakopać. Takiej sytuacji, jeszcze ludzkość nie znała. Powinniśmy przystanąć i pomyśleć nad losem "czarnobylskich" ludzi. To, co się tam zdarzyło jest niewyobrażalne. Nadal nie rozumiemy skali dramatu.
Minęło wiele lat od tych wydarzeń. Położone najbliżej elektrowni miasto Prypeć stało się celem wycieczek turystycznych. Każdy może na własne oczy zobaczyć sarkofag, którym zabezpieczono reaktor. Opustoszałe miasto Prypeć stało się pożywką dla twórców filmowych i pisarzy. Jednak mimo legend nie ma tu dziwnych zwierząt z dwiema głowami, ani potworów. To nie one powinny napawać nas strachem. Miejsce to przeraża ogromem ludzkiego cierpienia. Osobiste dramaty mieszkańców tych terenów, trudne, niewyobrażalne wybory, ciężkie choroby, na które najczęściej zapadały dzieci. To właśnie jest w tym miejscu najstraszniejsze. Jesteśmy winni tym ludziom pamięć i szacunek. Świat o nich zapomniał, stanowili skrzętnie skrywaną tajemnicę. Swietłana Aleksijewicz przywróciła im imiona, twarze, człowieczeństwo.
To książka, która zostawia trwały ślad w czytelniku. Nie sposób o niej zapomnieć.

Swietłana Aleksijewicz, Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości, Wydawnictwo Czarne, 2012, s. 378

czwartek, 20 listopada 2014

Anya Lipska "Toń"


Niedawno opublikowane badania sondażowe wskazały, że drugim językiem używanym w Wielkiej Brytanii jest polski. Trudno się dziwić, że stale rozrastająca się polonia intryguje Anglików. Polski język i kultura, mimo iż europejskie, to jednak są dla nich dość egzotyczne. Brytyjska scenarzystka i dokumentalistka Anya Lipska (podobno to pseudonim), zafascynowana rodzinnym krajem swojego męża Tomasza, akcję swojej powieści " Where the devil can't go" osadziła w środowisku londyńskiej polonii. Książka ta została przetłumaczona na język polski i wydana pod tytułem "Toń". 
Janusz Kiszka od lat mieszka w Londynie. Świetnie orientuje się w powiązaniach społecznych i radzi sobie w panujących tu warunkach. Dlatego jest dla emigrantów człowiekiem do zadań specjalnych. Dyscyplinuje oszustów, dba o bezpieczeństwo i pilnuje przestrzegania niepisanych reguł - jest tzw. "fixerem". Pewnego wiosennego dnia dostaje on zlecenie odszukania zaginonej Weroniki. Nie wie, że w tym samym czasie z Tamizy wyłowiono ciało tajemniczej kobiety. Jej tatuaż wskazuje na to, że była Polką. Śledztwo prowadzi ambitna Natalie Kershaw. Aby odnaleźć mordercę ona i Janusz zmuszeni będą przełamać wzajemną niechęć i podjąć współpracę. 
Na okładce wydawca umieścił opinię, że to koniec ery kryminału skandynawskiego, a początek polskiego. Trzeba przyznać, że faktycznie "Toń" utrzymana jest w mocnym, mrocznym klimacie. Zagadka, z którą przyjdzie zmierzyć się parze detektywów jest wielowarstwowa i w miarę rozwoju akcji coraz bardziej się komplikuje. Nikt nie jest tu tym, za kogo uchodzi lub się podaje. Atmosfera stale gęstnieje i prowadzi nas do wielkiego finału. 
Bohaterowie powieści są pełnokrwiści i wielowymiarowi. Pozytywny z założenia Janusz nie cofa się przed przemocą  czy kłamstwem. Pewne aspekty z jego życia trudno zrozumieć czy zaakceptować. Niedoświadczona, idealistyczna Natalie czasem zbyt łatwo wyciąga wnioski i momentami myśli stereotypowo. Mamy tu skromną, wręcz świętoszkowatą striptizerkę, rozwiązłych duchownych czy moralnie niejednoznaczne postacie dawnych działaczy komunistycznych. "Toń" to debiut Anyi Lipskiej, lecz wszystko wskazuje na ogromne doświadczenie autorki w tworzeniu swoich bohaterów. 
Ciekawy dla nas, Polaków jest fakt umiejscowienia akcji w środowiskach polonijnych. To, co dla nas oczywiste - obyczaje, tradycja czy nawet podejście do religii - dla Brytyjczyka jest egzotyczne. Polska widziana oczami Lipskiej jest nieco przestarzała. W bohaterach bardzo silny jest etos Solidarności, który dla młodszych pokoleń Polaków nie ma już tak wielkiego znaczenia. Już sam sposób rozumowania Janusza może wydawać się przez to nieco staroświecki, taki "komunistyczny". Jego traumy z młodości nie pozwalają mu normalnie żyć. Przeciwwagą dla niego jest młoda policjantka. Mimo, iż ona również ma za sobą trudne przeżycia, to nie jest tak zakotwiczona w przeszłości. Może na tym właśnie polega różnica pokoleń? A może tym różnią się młodzi Brytyjczycy od solidarnościowej emigracji. Polacy, który teraz wyjeżdżają w poszukiwaniu pracy, również nie są aż tak bardzo obciążeni przeszłością.
Polskość w powieści opisywana jest w sposób wskazujący na to, że autorka Polką nie jest. Wprawdzie orientuje się w historii i tradycjach, jednak nie udało jej się uciec od stereotypizowania. Zwyczaje zapewne zna ona z opowiadań męża, a co do historii, to we wstępie wspomina ona o pracach Timothy'ego Gartona Asha. Pewnie stąd wyjaśnienia dotyczące służb specjalnych, odnoszące się do ich niemieckich odpowiedników. No, ale przecież "Toń" nie została napisana tylko dla Polaków, dlatego należałoby odnieść się do tych niedociągnięć z wyrozumiałością.
Cieszę się, że powstała powieść traktująca o Polakach w Londynie, nawet w kontekście kryminalnym. "Toń" to pierwsza część cyklu o parze detektywów Kiszka-Kershaw. Mam nadzieję, że kolejne części będą jeszcze bardziej wciągające. Mimo, iż początkowo trudno się w tę powieść wciągnąć, to jednak później trudno się od niej oderwać. Świetna lektura na jesienne wieczory. 

Anya Lipska, Toń, Wydawnictwo Czwarta Strona, 2014, s. 395

środa, 12 listopada 2014

Dorothee Schmitz-Koster, Tristan Vankann "Dzieci Hitlera. Losy urodzonych w Lebensborn"


W III Rzeszy popularny był żart, że prawdziwy Niemiec powinien być blondynem jak Hitler, być wysoki jak Goebbels i szczupły jak Goering. Mimo tych oczywistości, nazistowskie marzenie o rasie panów - jasnowłosych, błękitnookich, postawnych przedstawicielach rasy aryjskiej, przybrało kolosalne, a czasem wręcz groteskowe rozmiary. W imię czystości rasowej bezlitośnie przesiedlano, więziono i mordowano. Jednak plany nazistów nie ograniczały się do rugowania osób o nieczystej krwi, a również z rozmachem planowano zaludnianie Europy aryjczykami o nienagannym rodowodzie. W tym celu w 1936 powołano instytucję Lebensborn, a na jej czele stanął sam Heinrich Himmler. 
Wbrew plotkom domy Lebensborn nie były hodowlami idealnych przedstawicieli rasy. Było to miejsce, w którym niezamężne Niemki mogły dyskretnie urodzić dzieci swoim, najczęściej żonatym, kochankom. Przed przyjęciem przyszłej matki do instytucji starannie sprawdzano jej zgłoszenie. Analizowano pochodzenie i historię rodziny obojga rodziców. Nawet tak dokładna selekcja nie mogła wykluczyć chorób genetycznych i kalectwa. Z chorymi dziećmi system obchodził się nader okrutnie. 
Trudno powiedzieć ile dzieci urodziło się czy zmarło w domach Lebensborn. Domy miały własny urząd stanu cywilnego. Zapisy o narodzinach nie trafiały do oficjalnych, państwowych statystyk. Kiedy klęska Niemiec była już pewna, ewakuowano domy, a dokumentację najczęściej niszczono. Dzieci zostawały z matkami lub trafiały pod opiekę rodzin zastępczych. Często nie były świadome własnego pochodzenia. Odnalezienie informacji o miejscu urodzenia czy o rodzicach bywało bardzo trudne, a nawet często niemożliwe. Czy fakt urodzenia w Lebensbornie miał wpływ na życie "idealnych" dzieci? Czy był obciążeniem? Czy determinował? Na to pytanie postanowiła odpowiedzieć niemiecka pisarka i dziennikarka Dorothee Schmitz-Koster. Przez 17 lat poszukiwała ona dzieci Lebensbornu. Przeprowadziła wiele trudnych rozmów, poznała losy i historie ponad setki z nich. Z tych rozmów autorka wybrała dziewiętnaście. Niektórzy z nich wychowywali się z własnymi rodzicami, inni w rodzinach zastępczych. Poznajemy historie przymusowo zniemczanych dzieci z okupowanej Polski, Norwegii czy Słowacji. Dwudziestą opowieścią są losy rocznej Sigune Immy, która nie spełniała nazistowskich wymogów - była dotknięta zespołem Downa.
Mimo wygłaszanych przez Himmlera płomiennych odezw, w których nawoływał niezamężne kobiety do rodzenia dzieci dla Hitlera i Rzeszy, to w obyczajowości przedwojennych Niemców nie było miejsca na nieślubne dzieci. Domy Lebensborn z założenia mogły być idealnym rozwiązaniem dla kobiet, które wdały się w pozamałżeńskie romanse. W większości z przedstawianych historii, pochodzenie dzieci nie miało tła ideologicznego, a były owocem namiętności. Wiele matek opiekowało się swoimi dziećmi, inne planowały zabrać je z Lebensbornu, kiedy wyklaruje się ich sytuacja osobista. Niestety zdarzały się również kobiety, które z różnych przyczyn nie chciały swoich dzieci. Sama idea domów Lebensborn była rozwiązaniem dobrym dla kobiet. Dawała im szansę na urodzenie i wychowanie nieślubnych dzieci. Jednak ideologia wypaczyła słuszne założenia. Przy przyjęciach do domów panowała ostra rasowa selekcja, a dzieci chore czy słabsze były oddawane do placówek, które zamiast leczyć czy zapewniać opiekę, uśmiercały. Okazało się, że idealne dzieci idealnych rodziców niczym nie różniły się od innych. 
Dzieci Lebensbornu zmagają się ze swoją przeszłością. Oddawane czasowo  pod opiekę państwa, porzucone przez rodziców, przekazywane do rodzin zastępczych często było opóźnione rozwojowo, zmagały się z chorobami i cierpiały na różnego rodzaju zaburzenia. Niektóre z nich odcisnęły stały ślad na psychice tych ludzi. Czy jednak on traumą "nazistowskich zakładów hodowlanych", czy traumą domów dziecka? Na to pytanie każdy z nas musi odpowiedzieć sobie sam.

Dorothee Schmitz-Koster, Tristan Vankann, Dzieci Hitlera. Losy urodzonych w Lebensborn, Prószyński Media, 2014, s. 432
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

środa, 5 listopada 2014

Joe Hill "Pudełko w kształcie serca"


Nie miałam ostatnio szczęścia do lektury. Nie wiem, czy wybierałam słabsze tytuły czy też może dopadł mnie jesienny kryzys czytelniczy. Bardzo ucieszyłam się więc, kiedy w najlepszej-z-bibliotek zobaczyłam "Pudełko w kształcie serca" Joe Hilla. Pamiętając, że dałam się uwieść urokowi "Nos4a2", z zapałem zabrałam się za pierwszą powieść Kinga juniora. 
Judas Coyne wiele w życiu osiągnął. Pokonał traumę trudnego dzieciństwa i wbrew wszystkiemu poświęcił się muzyce, którą kochał. Udało mu się osiągnąć sukces - został gwiazdą rocka. Teraz spełniony Jude może korzystać z uroków życia. Ma piękny dom, młodą narzeczoną i ukochane psy. Prowadzi dostatnie, spokojne życie. Jednak dzieciństwo nie daje o sobie łatwo zapomnieć. Jakąś część osobowości Jude fascynuje mrok. Dlatego kolekcjonuje dość niepokojące i makabryczne przedmioty - film snuff, pamiętniki seryjnych morderców czy narzędzia zbrodni. Gdy pewnego dnia asystent mówi mu o aukcji internetowej, na której można kupić ducha, Jude nie waha się ani przez moment. Wkrótce do jego domu dostarczono przesyłkę - pudło w kształcie serca, a w nim garnitur z duchem. Od tej pory uporządkowane życie rockmana i jego dziewczyny Georgii zmienia się w piekło. 
Napisać dobry horror to prawdziwa sztuka. Umiejętne budowanie nastroju grozy, potęgowanie napięcia, a w końcu stworzenie źródła koszmaru, które autentycznie przerazi czytelnika nie jest łatwe. Joe Hill odziedziczył po ojcu nie tylko talent i pracowitość, ale także pewne doświadczenie, którego brakuje innym początkującym pisarzom. Mając pod ręką samego króla, łatwiej mu omijać rafy i unikać błędów. Dlatego też jego debiutancka powieść broni się. Stworzona przez juniora historia jest interesująca. Bardzo byłam ciekawa, jak autor wybrnie z piekła, do jakiego wrzucił swojego bohatera. Niestety wszystko, co jest między zawiązaniem powieści, a jej zakończeniem poszło Hillowi nierówno. Nie udało się stopniować napięcia, a nawet momentami mocno ono spadało. Nie udało się również stworzyć dobrej legendy, wyjaśnienia koszmaru. Mimo, iż początkowo wydawało się inaczej, to jednak później okazało się, że motywy, którymi kieruje się duch są dość mocno naciągane. W narracji występują dłużyzny i chwilami wieje nudą. 
Mocną stroną powieści są wykreowane przez Hilla postacie głównych bohaterów. Szczególne brawa należą się za Judasa Coyne'a. Silny, twardy rockman stopniowo odsłania się przed czytelnikami i poznajemy jego słabe strony. Nie jest czarno-biały, a pełnokrwisty. Podobnie jest z Georgią - Marybeth. Dobrze wypadają także postacie drugoplanowe - siostra Anny - byłej dziewczyny Jude czy babcia Georgii. Na uwagę zasługuje również prześladujący bohaterów, demoniczny Carddock. Relacje między bohaterami są autentyczne. Jednak rażące są luki i nielogiczności w motywach kierujących czarnymi charakterami. Mimo wszystko cenię w horrorze logikę i pewną dozę realizmu. One straszą bardziej niż najwymyślniejsze nawet stwory.
Po przeczytaniu "Pudełka w kształcie serca" widać, że Joe Hill robi spore postępy. Wiele osób zarzuca mu, że w zakończeniu za dużo jest tkliwego sentymentalizmu, jednak to jedna z cech dreszczowców w stylu lat osiemdziesiątych. Nadal trzymam się zdania, ze Joe ma wielkie szanse, jeśli nie na zdetronizowanie ojca, to chociaż dorównanie mu. Chętnie przeczytam również "Rogi". 

Joe Hill, Pudełko w kształcie serca, Prószyński i S-ka, 2007, s. 328

sobota, 1 listopada 2014

Stosik listopadowy




Ostatnio na wielu blogach pojawiały się relacje z Targów Książki. Dotyczyły one nie tylko samej imprezy, ale również spotkania blogerów i dyskusji o kondycji blogosfery. Skłoniło mnie to do przemyślenia powodów, dla których ja bloguję. Lubię swój blog. Wielką przyjemność sprawia mi pisanie o przeczytanych książkach. Cieszę się, że są osoby, które do mnie zglądają, a czasem i komentują. To nasz wspólny kawałek sieci. Nie mam potrzebny nieustannego sprawdzania statystyk, wrzucania wiadomości ze świata książek czy wywiadów z autorami. Miejsce na takie ciekawostki jest na blogowym facebooku. Na blogu są opinie o książkach. Taka forma jest mi najbliższa. Rozumiem, że inni blogerzy mogą widzieć to inaczej. Każdy pisze tak jak chce i lubi, w zgodzie ze sobą. Szanujmy swoją odmienność. Cieszmy się, że jest tylu miłośników książek. Myślę, że to jest najważniejsze. 

Muszę przyznać, że październik był bardzo udany - również książkowo. Część mojej biblioteczki trafiła do mojej siostry i na półkach zrobiło się trochę luźniej. Złożyło się idealnie - bez problemu znalazłam miejsce na nowe książki. Szkoda, że w komplecie do nich nie dostałam pakietu czasu na czytanie :)
Pamiętam, jak gdzieś kiedyś czytałam fragmenty książki Swietłany Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości". Bardzo mnie to poruszyło. Wprawdzie jestem z pokolenia, które piło płyn Lugola, jednak nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tragedii, jaka wydarzyła się w reaktorze atomowym i jego okolicach. Dlatego chcę przeczytać całą książkę Aleksijewicz. Korzystając z promocji Wydawnictwa Czarnego wzięłam również "Ostatnich świadków. Utwory solowe na głos dziecięcy" tej samej autorki. 
Do "Sońki" Ignacego Karpowicza przekonał mnie Marlow. Książka ta była w promocji w Lidlu, jednak po aferze Karpowicz-Dunin została błyskawicznie wyprzedana. Na moje szczęście udało mi się ją kupić w atrakcyjnej cenie. Natomiast w Biedronce, w ramach promocji prozy polskiej kupiłam inną powieść tego autora "Ości", a przy okazji książkę szczecińskiej autorki Brygidy Helbig "Niebko". Kolejnym nabytkiem z biedronkowych promocji 3 za 2  są dwie książki Sławomira Kopra i powieść autora "Chłopca w pasiastej piżamie" Johna Boyne'a "W cieniu pałacu zimowego"
Ostatnio usłyszałam, że mam zbyt idealistyczną wizję Holandii. No cóż, bardzo mi się podoba ten kraj i z ciekawością sprawdzę, czy jak to faktycznie jest, Stąd w mojej biblioteczce książka Marka Orzechowskiego "Holandia. Presja depresji"
"Co zdarzyło się w Lake Falls" Artura K. Dormanna to zdobycz z ostatniego szczecińskiego Kiermaszu Ksiązki Przeczytanej - "Co zdarzyło się w Lake Falls".
No i na koniec mój skarb - książka Johna Tolanda "Hitler. Reportaż biograficzny". Jestem przeszczęśliwa, ze ją mam!

Życzę Wam w listopadzie wielu przyjemnych chwil spędzonych z książką i radosnego uśmiechu nawet w najpochmurniejsze dni :)